“Uzdrowiciel. Tom III. Zatoka Niewolników” Magdalena Kułaga

“Poczuł nagle ogarniający go spokój. Strach przed demonami odszedł. Znów był bezpieczny. Już nie mogły go dopaść, odnajdując go w ciemnościach (…).
Takim był dar jego przyjaciela.
Uzdrowiciela”.

Na finalny tom serii o Uzdrowicielu czekałam kilka lat. Po drugim tomie apetyt mi się mocno zaostrzył i uzbrojona w spore pokłady cierpliwości czekałam i czekałam. I wreszcie jest! I czytałam z przyjemnością, ale i z lekkim smutkiem wiedząc, że “Zatoka Niewolników” to już finał i przyjdzie mi pożegnać się z bohaterami. I na dodatek nie wiedziałam, czego się spodziewać. Czy moi ulubieńcy przetrwają? Czy autorka postanowiła zakończyć wszystko szczęśliwie? Czy też jednak nie…

Czy warto było czekać tyle czasu? O tak! Po strokroć tak.

Książka ma ponad siedemset stron, jednak nie mogłaby być krótsza. Wszystkie wątki, bohaterowie oraz wydarzenia, jakie rozgrywają się na przestrzeni trzech tomów “Uzdrowiciela” potrzebowały owej przestrzeni, gdzie spokojnie i bardzo wyczerpująco mogły się zakończyć. I trzeba przyznać, że zakończyły się rzeczywiście, a niektóre z nich zostawiły mnie z rozdartą duszą i krwawiącym sercem. I już siedziałam z wiecznym piórem w dłoni, już miałam stawiać pierwsze litery tej opinii, a tu… pustka. Nie tyle, że pustka w głowie, że brak weny, że powieść zła. O nie, nic z tych rzeczy. Ja cały czas wiedziałam, co chcę napisać, ale nie jestem pewna, ile z tego, co chcę, mogę Wam zaprezentować.

I w końcu odkładałam to pióro, zamykałam notatnik, a potem w pracy układałam sobie w głowie fragmenty i treść recenzji. I tak schodził dzień za dniem. Przez wiele czasu. I w parze z tym szły wyrzuty sumienia, bo to przecież mój cudowny patronat, jeden z najważniejszych, bo książka wyczekana, bo zżyłam się z bohaterami, zwłaszcza z jednym (i wcale nie z Wiwanem), bo towarzyszę autorce już od dobrych kilku lat, a tu takie coś…

Ale cóż mogę powiedzieć… Droga Autorko, Magdaleno, sama jesteś temu winna. Składanie się na nowo w całość po lekturze “Zatoki Niewolników” to – jak widać – proces długotrwały. Nieraz bywa, że po przeczytaniu książki musimy się otrząsnąć, dojść do siebie, pożegnać się z bohaterami w taki czy inny sposób, poradzić sobie z emocjami, przeżyć je, uspokoić, wyciszyć. Już przy okazji pierwszego tomu cyklu pisałam, że “Uzdrowiciel” to powieść przesycona emocjami. Jest ich tu bardzo wiele; od przyjaźni i miłości, poprzez lojalność i wierność, aż do nienawiści i żalu. I tak jest nadal. Emocje towarzyszą bohaterom, towarzyszą również nam i zapewne towarzyszyły także samej autorce podczas tworzenia “Zatoki Niewolników”.

Rewelacyjnie widać długą drogę i żmudną pracę, jaką pani Magdalena włożyła w pisanie tego cyklu. Od chaotycznego z początku tomu pierwszego (“Uzdrowiciel tom I. Cienie przeszłości”), po – już solidnie poukładany – tom drugi (“Uzdrowiciel tom II. Wiedźma”), aż do tego finalnego, trzeciego, napisanego po prostu REWELACYJNIE.

To doskonale skrojona powieść przygodowa z elementami fantasy. Z wieloma elementami fantasy. Przygodowa, to właściwie mało powiedziane, bo tutaj akcja goni akcję, a bohaterowie co rusz muszą walczyć o życie swoje oraz swoich bliskich. To powieść na wskroś piracka: statki, ocean i morskie potwory są tutaj na porządku dziennym.

str. 286 – “Szkuner pękł na dwoje pod uderzeniem potężnego ogona. Załoga podniosła rozpaczliwy krzyk, gdy wielki gadzi łeb wychylił się z wód oceanu. To, co wydobyło się z jego gardzieli, było głośnym sykiem. Potężny wąż morski zacisnął ogon w pętlę na nieszczęsnym szkunerze, aż poleciały deski. Ostre zęby zalśniły w promieniach słońca, gdy rozpoczął polowanie”.

Poszczególne opisy to majstersztyk. Wyobrażenie sobie walki na morzu nie sprawia czytelnikowi żadnych trudności. Cudownie lekkie pióro autorki jest tak przystępne dla każdego, że oczy suną bez wysiłku po tekście, a w głowie pojawiają się obrazy. Jeden za drugim. Bogate, kolorowe, piękne. Cała plejada postaci, scenerii, nawet potworów. To wszystko wraz z ładunkiem emocjonalnym tworzy bajeczną wręcz powieść o niewiarygodnie dopracowanych detalach. Akcja rozgrywa się na statkach i na lądzie, w przeróżnych, ciekawych miejscach, ale mnie najbardziej porywały opisy morskich wojaży oraz bitew.

Cały czas zastanawiam się, co mam napisać o samej akcji książki, by nie zdradzić zbyt wiele. Mimo swej obszerności, książka nie jest rozwleczona, a historia biegnie wartko i nie nuży. Oczywiście czytać całość należy po kolei. Nie ma sensu zaczynać trzeciego tomu bez znajomości pozostałych.

Tym razem o Wiwanie usłyszy pewien barbarzyński król, Azram. Postać to nietuzinkowa, gdyż na swoich usługach ma nawet same demony. Azram pożąda krwi Uzdrowiciela i zrobi wszystko, by go dostać w swoje ręce.

W całej książce najmocniej poruszająca jest niezwykła więź, jaka za sprawą Klejnotu Nadziei łączy obu przyjaciół: Rossa i Wiwana. Nigdy jeszcze nie była ona tak silna. Jak dotąd mogli się tylko porozumiewać, a teraz widzą, czują i przeżywają to, co ten drugi.

str. 257 – “I nagle poczuł. Więź.
W tym jednym słowie zawierało się tak wiele.
Dotyk. Ciepło. Miłość. Smutek. Radość. Siła. Pamięć…”.

To sprawia, że czytelnik mocniej wczuwa się w emocje bohaterów, silniej się z nimi utożsamia i głębiej przeżywa wszystko, co jest udziałem Wiwana i reszty jego przyjaciół. A więzi w tej historii są niezwykle istotne. Mamy tu do czynienia nie tylko z tą, która łączy Uzdrowiciela i Rossa za sprawą Klejnotu, ale również z tymi, które łączą matkę z dzieckiem, kochanków, rodzeństwo czy też wieloletnich przyjaciół.

“Zatoka Niewolników” to jedna z tych książek, po których trudno dojść do siebie ot tak, zaraz po jej odłożeniu. Mnie było ciężko. Właściwie nadal jest. Nie mogę się pogodzić z niektórymi wydarzeniami, które wystąpiły w powieści. Są dla mnie zupełnie nie do zaakceptowania. Dlatego też dużo nadal o książce rozmyślam i analizuję wątki, mimo że skończyłam ją czytać już jakiś czas temu. I to również jest powodem tego długiego czasu, w jakim publikuję tę recenzję.

Jak na finalny tom przystało, Wiwan Beckert odkrywa w sobie o wiele więcej niż dotąd dał nam poznać. Bijący od niego blask i intensywny błękit jego oczu, wyraźnie wskazują, że rozwinął swe umiejętności jeszcze bardziej, a jego dar przechodzi pewnego rodzaju metamorfozę. Jednak ten wspaniały dar, jest również jego przekleństwem, o czym nieraz się przekonamy. I im więcej siebie samego oddaje innym, tym bardziej cierpi i tym mocniej pogrąża się w smutku. Smutek zaś działa na niego destrukcyjnie i gdyby nie wspierający go przyjaciele, Wiwan zginąłby przepełniony i przytłoczony żalem oraz rozpaczą.

Moja od zawsze ulubiona postać, od pierwszego tomu, Ross Hope, kapitan, bardzo się zmienił, odkąd go poznaliśmy. Jego przeszłość i bardzo smutne dzieciństwo, pełne głodu, bólu i zimna, miały olbrzymi wpływ na to, jaki jest teraz. Pewność siebie budował latami, odwaga przyszła z czasem, a połączenie z Klejnotem Nadziei wzmogło jego dobroć, szlachetność i wierność, zarówno wobec przyjaciół, jak i ideałom, w które wierzy. Ross to jedna z barwniejszych i ciekawszych postaci “Zatoki Niewolników”, a ponieważ należy do moich ulubionych, wszelkie wstawki w tekście o jego przeszłości i dzieciństwie, były dla mnie wyjątkowo intrygujące i wciągające. I z całą pewnością Ross Hope jest tym bohaterem, który nie jeden raz zaskoczy czytelnika. Niezwykła więź z Wiwanem, dzięki której mogą się oni ze sobą porozumiewać, to jedna z ciekawszych wizji autorki.

O tej książce można już śmiało powiedzieć, że jest to powieść fantasy. Nie brakuje tu istot nie z tej ziemi, nietuzinkowych bohaterów, elfów, potworów, a nawet demonów. A ich opisy sprawiają, że czytelnika przenika dreszcz.

str. 518 – “Długie, błoniaste skrzydła w kolorze błota przemieszanego z bielą. Ciemne jak sama noc, ukośne oczy i długi pysk ze zbyt długim, wijącym się jęzorem”.

Każda akcja na morzu to kwintesencja powieści o tematyce pirackiej. Opisy walk, broni, strojów, a nawet samego statku i jego części sprawiają, że wszystko razem nabiera niesamowitej autentyczności. Realizm postaci – mimo, że przecież wymyślonych – jest wręcz namacalny. Bohaterowie żyją, czują, przeżywają rozterki. Bywają zagubieni. Czasem wybuchają gniewem. Chwilami bywają nieprzewidywalni. Ta autentyczność pozwala nam czuć razem z nimi. Smucić się i radować. Czasem bijący z nich żal jest tak przejmujący, że w oczach stawały mi łzy… Dzięki realizmowi postaci wszystkie ich emocje są również naszym udziałem. I chwilami wcale nie jest to dla czytelnika komfortowe. Ale cóż, taki właśnie jest Uzdrowiciel. Jego dar wpływa nie tylko na przyjaciół, na wrogów i na ludzi wokół, wygląda na to, że działa również na czytelnika.

str. 224 – “Kapitan uderzył ponownie, odczekując jedynie, by ofiara poczuła uderzenia.
Potem kolejny raz. I kolejny. Raz za razem rozlegały się głośne smagnięcia. W szale pragnął jedynie tego, by katowany przez niego człowiek wypełnił jego uszy upragnionym krzykiem. To bolało coraz bardziej”.

A przecież wiadomo, że Wiwan jest człowiekiem na wskroś niezwykłym. Otaczający go ludzie także nie mogliby być zwyczajni. Dar, który posiada, potrafi ludzi zarówno jednoczyć, jak i ze sobą poróżnić.

str. 63 – “Nikt poza nim nie odczuwał świata w ten sposób…
Wszystkie emocje odczuwał głębiej. Jednocześnie, mocno”.

“Zatoka Niewolników” to powieść przygodowa. Tu na każdej stronie coś się dzieje. Akcja nieustannie trzyma w napięciu, nie pozwala się od książki oderwać i niejednokrotnie potrafi wbić czytelnika w fotel. Walki i sceny na morzu, opisy targu niewolników, kopalni, lochów czy zamków, robią na czytającym ogromne wrażenie. Wywołują dreszczyk ekscytacji, powodują, że książkę trudno odłożyć. Autorka nie ma problemu z przykuciem uwagi czytelnika do historii, jaką snuje.

str. 185 – “- Kto nie słyszał jeszcze o Wiedźmie? O kapitanie budzącym lęk wśród marynarzy. Ludziach, którzy schwytani przez niego znikali bez śladu. Trupach, które po sobie zostawiał…”.

Tom III “Uzdrowiciela” to bardzo dynamiczna, doskonale napisana opowieść. Pełna nagłych zwrotów akcji, bogatych opisów, emocjonalnych postaci, cudownych bohaterów, okrutników i barbarzyńców. Zderzenie demonicznych, wykrzywionych złością pysków i anielskich, słodkich twarzyczek dzieci. Ból i rozpacz Wiwana, kiedy okrucieństwo ludzi zwraca się ku innym ludziom i przeciwko niemu. Przeżywamy to razem z nim… I do tego atmosfera powieści… Zupełnie niczym w szantach śpiewanych przez Nathana Evansa: “Wellerman” (do posłuchania i obejrzenia na YT TUTAJ) i ze scenami z Jackiem Sparrowem w tle. I za każdym razem, gdy słyszę tę piosenkę w radio, oczyma wyobraźni widzę statek i stojącego na mostku kapitana Rossa Hope. Ten specyficzny klimat utrzymuje się przez cały czas, a my znajdujemy się w samym środku tej wspaniałej przygody.

Niejednokrotnie już wspominałam, że bardzo lubię styl autorki. Lekkie pióro i utrzymanie współczesnego języka w świecie fantasy, sprawdziło się idealnie. Po raz kolejny autorce udało się utrzymać to specyficzne napięcie, które towarzyszy przez cały czas zarówno bohaterom, jak i czytelnikowi. Pościg, porwanie, ucieczka, nieustannie wiszące nad Wiwanem niebezpieczeństwo – to właśnie dzięki temu czytamy i czytamy i ciągle nie mamy dość.

“Zatoka Niewolników” to powieść o miłości. O miłości Wiwana do ludzi, których ten, pomimo wyrządzonych mu krzywd, nigdy kochać nie przestał. O miłości Rossa do Sela, pełnej wyrzeczeń i poświęceń, pełnej ciepła, kompromisów i czułości. To również powieść o sile przyjaźni tak wielkiej, że jest ona w stanie pokonać prawie wszystkie przeciwności losu: ból, smutek, rozpacz, niewolę, chorobę, a nawet śmierć. O przyjaźni, która scala serca, umacnia więzi, wiąże ludzi ze sobą na zawsze, na całe życie, trwale i na tyle mocno, by nic nie mogło tych więzi zerwać. Bo pomimo wielu przeszkód, problemów i czyhającego zewsząd zła, to właśnie człowiek pozostaje najważniejszy, a od tego, jak go potraktujemy, zależy, czy i my pozostaniemy do końca człowiekiem. I to właśnie przekazuje nam Uzdrowiciel Wiwan Beckert. A to wartość ponadczasowa. I choć:

str. 32 – “Wieczność to bardzo długo…”

to ta wartość pozostanie jedną z najważniejszych.

Trzeci tom “Uzdrowiciela” zamyka całość bardzo dokładnie i wyczerpująco. Nie pozostawia już niczego do wyjaśnienia. I niczego więcej do powiedzenia. Historia Wiwana dobiegła końca, a nam pozostaje wracać do niego w książkach i wspominać świetne widowisko, jakim jest “Zatoka Niewolników”. Osobiście z otwartymi ramionami przygarnę jeszcze wszystkie trzy książki w formie audiobooków. Tak więc gorąco polecam, czytajcie, bo książki warte są zainteresowania i wciągają niezwykle mocno, jak na przygodowe fantasy przystało. Ode mnie powieść otrzymuje 10 gwiazdek.

Za powieść i patronat dziękuję Autorce, pani Magdalenie.

*cytaty pochodzą z książki

“Niezapominajko” Andrea Patrycja Czasak

Poezja to jeden z tych gatunków literackich, których osoby trzecie w ogóle nie powinny oceniać. Uzewnętrznienie swych przeżyć, odczuć, marzeń i pragnień, pisanie o nich, dzielenie się nimi z innymi – obcymi – nawet nie z bliskimi nam ludźmi, to coś, co nigdy nie powinno podlegać żadnej ocenie. Bo jak ocenić czyjś ból? Czyjeś rozterki? Uczucia? Jak zrozumieć czyjąś duszę? Wachlarz emocji towarzyszący czyimś przeżyciom? Trudno zrozumieć wronę siedzącą przy zwierciadle…

 

(…) nikt nie słuchał ptaków
kłócących się zajadle,
bo jak tu ma zrozumieć wronę
siedzącą przy zwierciadle”.
(“Wrona”)

Andrea Patrycja Czasak to młoda autorka, której dojrzałe i przesycone emocjami wiersze mam okazję poznawać przez ostatnie tygodnie. Tak, tygodnie. Choć tomik wcale nie jest obszerny i przeczytanie całości zajęło mi niecałą godzinę, to wiersze mają to do siebie, że lubią być smakowane stopniowo. Tak więc czytałam jeden, dwa utwory, odkładałam, znowu do nich wracałam i tak przez dłuższy czas.

“Niezapominajko” to zbiór poetyckich obrazów prosto z serca, z duszy. To przelane na papier przeżycia, emocje i uczucia. Chwilami smutne, rozpaczliwe i bolesne. Chwilami pełne zadumy nad światem, nad ludźmi i nad tym, do czego nasza rasa dąży, dokąd wędruje. Zagubiona i w większej mierze nieszczęśliwa, zupełnie niedostrzegająca tego, co ją otacza. Pogrążona we własnych myślach, nie spoglądając poza czubek własnego nosa, pogrąża się w emocjonalnej pustce… A wokół jest przecież tyle piękna, tyle dobra, tyle prostych spraw i tyle cudowności. Drzewa, ptaki, błękit nieba, zielenie i szarości. Tyle uczuć, tyle ciepła i miłości. Dlaczego tak trudno je zauważyć? Czemu tak nam ciężko dostrzec otaczający nas świat? Może dlatego, że równie trudno znaleźć nam zrozumienie w oczach innych…

Autorka pisze, że “nieraz widzi siebie, jak w krzywym zwierciadle”. Czy to my tak postrzegamy siebie? Czy też inni widzą nas różnymi od tych, jakimi jesteśmy w rzeczywistości?

Ten tomik to przekrój przez wiele emocji. Oczywiście nie mogę wiedzieć, co klasycznie “poetka ma na myśli”, bo aby to pojąć i zrozumieć, trzeba ją poznać. Trzeba pojąć jej postrzeganie świata, postawić się w jej sytuacji. Tu trudne. Jeśli jednak choć trochę umiem czytać między wierszami, domyślam się, że autorka już trochę w życiu przeżyła. I nie były to wyłącznie same radości.

Wiersz, który mocno mnie w tym tomiku ujął i przy którym zatrzymałam się na dłużej, to “Warszawo”.

“Droga Warszawo,
wieczór, gasną światła,
Ty mi zapal jedno przed domem (…)”.

Ach, te nocne światła, te neony, te warszawskie ulice, zaułki i zakamarki, urokliwe kamieniczki Starego Miasta… Wyprowadziłam się z Warszawy dwadzieścia lat temu i nadal niezmiennie tęsknię. Za miastem i za jego klimatem. Za spacerami po kamiennych schodkach, za pączkami na Nowym Świecie, za gorącą czekoladą u Bliklego, za wizerunkiem Bazyliszka na Starówce, za tą niepowtarzalną atmosferą. Urodziłam się i wychowałam w Warszawie, mieszkałam tam dwadzieścia pięć lat i w przeciwieństwie do autorki wierszy, nie muszę się zastanawiać, czy kiedykolwiek mogłabym pokochać duże miasta – ja je uwielbiam. Dziękuję za ten wiersz – jest cudowny.

Podczas lektury naszła mnie refleksja, kim byśmy byli jako ludzie, gdyby nie nasza pamięć o tym, co już minęło. Pamięć, wspomnienia, przeszłość – to wszystko sprawia, że jesteśmy, kim jesteśmy. To właśnie nas określa, dzięki temu podejmujemy decyzje takie, a nie inne.
Uczymy się.
Idziemy naprzód.
Próbujemy.
Wierzymy w przyszłość.

Bo pamięć jest ważna. O tym, co dobre. O tym, co złe. Daje nam siłę, odwagę i pretekst, by dalej mieć nadzieję i by przeć przed siebie.

A pamiętać warto zawsze. O tych, co już odeszli, o tym, co się wydarzyło, o naszych bliskich, o dziecięcych marzeniach sprzed lat. O słońcu, o lesie, o zadrapanych kolanach, o żabach na łące, o budzących się kwiatach na wiosnę, o kubku malin i o cytrynowych ciastkach (“Niezapominajko”). A poetka tak pięknie pisze o pamięci…

“Przypomnij się w błękicie
wieczorem i o świcie,
i wśród zgrabionych liści,
Niezapominajko”.
(“Niezapominajko”)

Ten tomik to podróż w zakamarki duszy młodej poetki o bogatym sercu, wrażliwej osobowości i niezwykle barwnym piórze. Warto wspomnieć, że nie są to lekkie utwory. Każdy z nich skrywa drugie dno, pod często prostymi słowa chowa smutek, nierzadko ból i cierpienie.

Tego rodzaju wiersze dobrze jest czytać raz i drugi. A potem jeszcze raz. I jeszcze. I szukać. Poznawać, uczuć się zrozumieć, starać się zaakceptować. Warto.

Dziękuję autorce za możliwość podróży przez zakamarki jej duszy, po mapie jej pamięci i niepamięci. To była inspirująca podróż, emocjonalna i pełna refleksyjnej zadumy.

Za egzemplarz książki bardzo dziękuję autorce.

*wszystkie cytaty pochodzą z książki

“Ścigana” Tess Gerritsen

Nigdy nie udaje mi się przejść obojętnie obok książek Tess Gerritsen, nawet wznowień tych dawniejszych, choć nie są one aż tak porywające, jak nowsze powieści autorki. Tym razem było podobnie i w moje ręce trafiła powieść pt.: “Ścigana”.

Bohaterami powieści są Clea Rice i Jordan Tavistock. Ona, parająca się złodziejskim fachem i on, dżentelmen pochodzący z arystokratycznego rodu. Los postanowił zetknąć ich ze sobą w bardzo niekonwencjonalnych okolicznościach, niewygodnych dla obojga. Clea, wplątana w poważną międzynarodową aferę, usiłuje znaleźć sposób na ocalenie własnego życia, a zafascynowany nią Jordan, postanawia zrobić wszystko, by jej pomóc. Brzmi jak romans? Słusznie. Trudno przeoczyć, że po raz pierwszy wydana w 1995 roku powieść odbiega od nowszych powieści Tess, jednak warto pamiętać, że właśnie od tego gatunku zaczynała się pisarska kariera autorki.

Połączenie romansu i kryminału to bardzo wciągające kombo. Książka właściwie czyta się sama, a ponieważ akcja płynie wartko, a powieść ma niewiele ponad 200 stron, jest to lektura na kilka godzin, na dwa, trzy wieczory bądź na jeden weekend. Szybkie tempo i brak nudy to zalety “Ściganej”. Ciekawi bohaterowie i tajemnicza fabuła dopełniają całości, choć zarówno jedno i drugie bywa tu przewidywalne. Według mnie jednak czytanie tej pozycji to przyjemność. Tess Gerritsen ma lekkie pióro, dzięki któremu od książki ciężko się oderwać, a czytelnikowi towarzyszy poczucie, że koniecznie trzeba się dowiedzieć, co dalej.

str. 16 – “Przysunęła się bliżej do otworu i wytężyła wzrok ponad ramieniem włamywacza, by zobaczyć, co wkładał do kieszeni. Wpatrywała się tak intensywnie, że nie miała czasu zareagować, kiedy mężczyzna nieoczekiwanie schwycił drzwi szafy i ją zamknął”.

Bohaterowie, zarówno główni, jak i poboczni, obdarzeni zostali trochę wyidealizowanymi cechami charakteru, odniosłam wrażenie, że niektórzy są zbyt doskonali, ale myślę, że to taka przypadłość tego gatunku z lat dziewięćdziesiątych, co akurat nie wpływa jakoś mocno negatywnie na całość. Współczesny bohater literacki jest bliższy czytelnikowi, posiada zarówno wady, jak i zalety i się tego raczej nie wstydzi. W ubiegłych latach bohaterowie, zwłaszcza ci z arystokratycznych rodzin, bywali mocno wybielani, a ich jedynymi wadami był altruizm, nadmierne zaufanie do ludzi i nierzadko alkoholizm. A poważnie: wiodące postaci w “Ściganej”, pomimo wszystko, zostały nakreślone dość dobrze, nie są sztuczne, zdają się być jak najbardziej prawdziwe. A ponieważ akcja w powieści cały czas posuwa się naprzód, nie mamy czasu na psychologiczne analizy osobowości i charakteru ludzi, o których przygodach właśnie czytamy. Sama autorka również nie rozkłada cech charakteru wiodących postaci na czynniki pierwsze, ona zwyczajnie daje im żyć własnym życiem i co za tym idzie, my również pozwalamy im być takimi, jakimi są.

Pomimo wiszącym nad Cleą i Jordanem niebezpieczeństwem, książka ta należy do tych lekkich, bez rozlewu krwi i strzelanin, choć oczywiście napięcie nas nie opuszcza, sekrety i tajemnice czające się za każdym rogiem też robią swoje. Clea jest kobietą bardzo skrytą, mającą za sobą wiele kryminalnych doświadczeń i uważa siebie samą za gorszą od innych. Jej życie poukładało się tak, a nie inaczej, ale dziewczyna stara się wyjść na prostą i to, co właśnie robi, ma być jej ostatnim tego rodzaju wyskokiem. Tymczasem życie pisze własne scenariusze, których Clea wcale nie chce zaakceptować. Niestety to, czy uda jej się zacząć spokojne, zwyczajne, uczciwe życie, nie zależy wyłącznie od niej. Co będzie dalej i jak poukłada się życie dziewczyny, to już kwestia najbliższych dni.

str. 111 – “Ja też czuję się rozczarowana, że nie mogę pozbyć się przeszłości. Jakkolwiek bym próbowała, wlecze się za mną jak deszczowa chmura”.

Myślę, że ta książka spodoba się zarówno miłośnikom kryminałów, jak i tym, którzy lubią powieści romantyczne. W tym przypadku połączenie obu tych gatunków wypada bardzo dobrze, a powieść nie nuży, akcja szybko gna naprzód, a bohaterowie dają się lubić. Książkę polecam, choć przede wszystkim miłośnikom pióra Tess Gerritsen, ale myślę, że spodoba się również innym. Nie spodziewajcie się lektury wysokich lotów, ale za to szybkiej, dobrej i ciekawej powieści na jeden raz.

Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Harper Collins Polska
 

 

“Milcząca żona” Karin Slaughter

Książki Karin Slaughter to dla mnie zawsze gwarancja wielu emocji, mocnej, solidnej akcji, braku nudy i z całą pewnością świetnie spędzonego czasu z lekturą. Zarówno serie, jak i pojedyncze powieści (“Miasto glin”, “Dobra córka”) to zawsze mniejsze i większe bestsellery. No i jest to jedyna autorka (kobieta), której książki biorę zawsze w ciemno, niezależnie od opisu wydawcy czy opinii w Internecie.

“Milcząca żona” to już nasze dziesiąte spotkanie z Willem Trentem, agentem GBI. Już sam początek powieści przykuwa uwagę. W więzieniu stanowym dochodzi do rozruchów, w wyniku których ginie jeden z więźniów, a kilku z nich oraz paru strażników zostaje rannych. Tymczasem jeden z osadzonych, Daryl Nesbitt, oskarżony o brutalne morderstwo, utrzymuje, że jest niewinny. Twierdzi, że winny zbrodni, za którą go posadzono, nadal przebywa na wolności i że jest nim seryjny zabójca kobiet. Stawia Trentowi warunek: jeśli Will wznowi śledztwo w jego sprawie, by go oczyścić z zarzutów i uniewinnić, on przekaże GBI informacje o zabójstwie i rozruchach w więzieniu. Daryl próbuje udowodnić, że podczas jego odsiadki tamten morderca działał w najlepsze dalej i mordował kolejne kobiety.

Will nie ma właściwie wyboru i decyduje się wznowić śledztwo. Niestety obawia się, że na jaw mogą wyjść bardzo niepochlebne rzeczy o Jeffrey’u Tolliverze, który zginął osiem lat temu. Jeffrey Tolliver, były mąż Sary Linton, szef policji, który został okrzyknięty niemalże bohaterem. No i Sara, która bardzo długo leczyła się z żałoby po mężu, a która teraz, od jakiegoś czasu, spotyka się z Willem. Co najgorsze cała sprawa nie obejdzie się bez zaangażowania w nią Leny Adams, dawnej współpracownicy Jeffrey’a, którą Sara zawsze obwiniała o śmierć męża. Lena w dziwny sposób przynosi pecha ludziom, którzy pojawiają się w jej pobliżu… W przeszłości zdarzyło jej się podjąć kilka złych decyzji i teraz ani Sara, ani Will, Lenie nie ufają. Szczerze mówiąc moje odczucia wobec Leny również są mieszane. Odnoszę wrażenie, że autorka jeszcze nie zdecydowała, po której stronie barykady stoi postać Leny Adams i nadal czeka, w którą stronę ewoluuje. Zwłaszcza, że obecnie Lena jest w ciąży, więc ostatniego słowa na jej temat pisarka jeszcze nie powiedziała.

Will ma nie lada zagadkę do rozwikłania. Z jednej strony jest fachowcem w swojej dziedzinie, profesjonalistą, któremu zależy na rozwiązaniu sprawy, z drugiej zależy mu na bezpieczeństwie Sary. Wyciąganie z przeszłości brudów i nieprawidłowości dochodzeń prowadzonych przez jej byłego męża, to ostatnia rzecz, na jaką ma ochotę. Czuje, że to ogromne ryzyko, a sama gra może kosztować go więcej, niż jest gotów poświęcić.

Akcja książki biegnie dwutorowo: w czasach dzisiejszych w Atlancie i dziesięć lat wstecz w Grant County. Oczywiście nie jest to nic niezwykłego i zdarzało się już, że autorka wprowadzała dwutorowość powieści – całkiem niedawno zrobiła to w “Zbrodniarzu”, szóstym tomie cyklu o Trencie, ale tutaj, po raz pierwszy wracamy do postaci Jeffrey’a. Przyznaję, że tego się zupełnie nie spodziewałam i wzbudziło to we mnie mnóstwo nowych emocji. Zwłaszcza, że przecież swoją przygodę z Karin Slaughter rozpoczynałam parę lat temu od pierwszego tomu serii z Jeffrey’em, czyli od “Hrabstwa Grant” i książki “Zaślepienie”. Dopiero po ukończeniu cyklu z Jeffreyem i Sarą, autorka kontynuuje wątki w serii z Willem Trentem. Tak więc ponowne spotkanie z Tolliverem było dla mnie dość ciekawym doświadczeniem, podobnie jak samo przeniesienie się bohaterów dziesięć lat wstecz.

“Milcząca żona” to – jak wszystkie powieści Karin Slaughter – dopracowany, przemyślany thriller, choć na pewno mniej krwawy od innych. Autorka przyzwyczaiła nas już do specyficznych dla niej mrocznych sekretów oraz krwawych obrazów zbrodni. Tutaj mamy do czynienia z o wiele mniej brutalnym thrillerem. Książka przez cały czas trzyma w napięciu i będzie nie lada gratką dla wszystkich czytelników, którzy mają za sobą “Hrabstwo Grant” i na bieżąco śledzą losy Willa w kolejnych tomach powieści. “Milczącą żonę”, jak większość powieści Karin, można przeczytać jako osobną książkę, jednak o wiele lepiej jest czytać je wszystkie po kolei, tak, jak zostały wydane. Po prostu o wiele ciekawiej jest poznawać losy Sary, Jeffrey’a, Willa i innych bohaterów w kolejności chronologicznej.

Ta powieść to realistycznie nakreślone postacie, z krwi i kości, z ich wadami i zaletami, z całym bagażem doświadczeń i z przeszłością, nierzadko bardzo bolesną. Mimo iż to Sara i Will wysuwają się tu na pierwszy plan, to i tak z zainteresowaniem śledzimy również losy Faith (partnerki Willa), Amandy (jego szefowej) czy choćby wspomnianej już Leny Adams. U Karin Slaughter czasem nie do końca wiadomo, czy danemu bohaterowi bliżej jest do postaci pozytywnej, czy też negatywnej. Zwłaszcza jeśli chodzi o postaci drugoplanowe. Z czasem sami docieramy do sedna, a nawet i wtedy bywa tak, że się mylimy, że autorka nas w ostatniej chwili zaskakuje. Zresztą nagłe zwroty akcji to wizytówka Slaughter. Podobnie jak i to, że niektóre rzeczy i sprawy okazują się zupełnie inne, niż nam się zdawało lub niż na to wyglądają. Tego rodzaju zaskoczenia były zawsze bardzo typowe dla autorki. Tutaj – jak odniosłam wrażenie – takich zaskoczeń trochę zabrakło. Zwłaszcza na końcu. Przyzwyczaiłam się już, że w obu seriach (jak i osobnych książkach pisarki), zakończenie przypomina kolejkę górską. Myślę, że część czytelników może się czuć nieco zawiedziona brakiem takiej kolejki w “Milczącej żonie”, jednak nie uważam tego za wadę czy jakiś straszny brak książki.

Spójna fabuła, lekkie pióro, autentyczne postacie, ciągłe napięcie i dopracowana akcja to mocne strony powieści. Dla wiernych fanów obu serii (Hrabstwa i Willa) będzie to wyjątkowa książka łącząca w sobie oba cykle. To pozycja głównie dla nich, a jeśli ktoś lubi styl Karin Slaughter, a tych serii jeszcze nie poznał, to kto wie, może sięgnie po nie właśnie po tej książce. Zapewniam, że dalej będzie tylko coraz lepiej. Gorąco polecam.

Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Harper Collins Polska

 

“Z zimną krwią” Tess Gerritsen

“Z zimną krwią” nie jest nową książką autorki. Jej pierwsze wydanie to rok 1996, jednak ta akurat książka dotąd jakoś do mnie nie dotarła. Tym bardziej cieszę się, że pojawiają się na rynku tego rodzaju wznowienia, zwłaszcza jeśli dotyczą książek moich ulubionych autorów, a Tess z pewnością do takich właśnie należy.

Na pewno nie jest to też jedna z najlepszych powieści Tess. Zwłaszcza ci, którzy swoją przygodę z autorką (podobnie jak ja) rozpoczęli od tak doskonałych thrillerów jak “Chirurg” czy “Skalpel”, mogą uznać “Z zimną krwią” za książkę zupełnie przeciętną, płytszą i dużo gorszą od tamtych. Warto jednak pamiętać, że Tess Gerritsen zaczynała swą pisarską karierę właśnie od takich powieści. Myślę też, że nie jest dobrze spoglądać na te wcześniejsze pozycje przez pryzmat ich autora: możemy wówczas sporo przeoczyć i dużo stracić. A “Z zimną krwią” należy do książek całkiem dobrych i warto ją przeczytać.

Bohaterka powieści – Nina – zostaje porzucona przez swojego narzeczonego tuż przez ceremonią ślubną, w kościele. Chwilę później kościół wylatuje w powietrze i pojawia się pytanie: kto i dlaczego chce zabić Ninę? A może jednak nie chodzi o nią? Może to pastor się komuś naraził? Albo któryś z weselnych gości? Kiedy jednak ktoś usiłuje zepchnąć z drogi samochód Niny, sprawa zdaje się być jasna. Chociaż nie… Wcale nie jest jasna. Nina nie ma wrogów, pracuje w szpitalnej izbie przyjęć jako pielęgniarka, niesie ludziom pomoc, nikogo nigdy nie skrzywdziła. Jest zwyczajną, młodą kobietą, nie popełniła żadnego wykroczenia, nikomu nie podpadła, nikomu się nie naraziła. Kto więc i dlaczego czyha na jej życie?

Do śledztwa włącza się Sam Navarro, szef Wydziału ds. Zamachów Bombowych. Niestety zapewnienie ochrony Ninie, a do tego zlokalizowanie i zidentyfikowanie sprawcy, wcale nie należy do prostych zadań. Zwłaszcza, że Bombiarz – jak go ochrzczono – atakował już w paru miejscach w mieście. Nie wiadomo, gdzie zaatakuje ponownie, nie wiadomo, kogo ma na celu i policja nie jest w stanie przewidzieć, gdzie teraz się pojawi.

Atmosfera lęku i napięcia towarzyszy naszym bohaterom w tym samym stopniu, co nam, kiedy towarzyszymy im w ukrywaniu się i tropieniu zabójcy.

str. 56 – “Natychmiast zgasił światło w sypialni i sięgnął po broń. Wśliznął się do holu, zatrzymał się przy wejściu do salonu i szybko omiótł wzrokiem panującą tam ciemność”.

Powieść napisana jest bardzo dynamicznie. Z akcji wpadamy w akcję, jedno wydarzenie goni drugie. Powieść nie jest długa, liczy sobie raptem nieco ponad 230 stron, czyta się ją migiem i choć wielu rzeczy można się zwyczajnie domyślić, nie odbiera to wcale przyjemności z lektury. Być może chwilami akcja wydawała mi się nieco powierzchowna, ale zarówno całość, jak i zakończenie są ciekawe i ogólnie książka jest bardzo dobra.

Na uwagę zasługuje również wątek poboczny dotyczący specyficznego układu Niny z jej rodzicami, zwłaszcza z matką. A trzeba wiedzieć, że matka Niny to osoba ogromnie antypatyczna, co wywołuje wiele emocji.

str. 47 – “Przepraszam bardzo, ale czy nie od tego są matki? By nas podnieść i otrzepać?”.

Lekkie pióro autorki, nieskomplikowany język, łatwość przelewania myśli na papier i umiejętność przykuwania uwagi czytelnika to z pewnością plusy tej książki. Dzięki nim powieść zajęła mi raptem trzy godziny.

Jak w większości pierwszych książek Tess, także tutaj znajdziemy połączenie thrillera (a może raczej sensacji) z romansem. Myślę, że proporcje te rozkładają się po równo na oba gatunki. Jeśli jednak nie lubicie romansów, nie zrażajcie się. Ja również ich nie lubię, a książka bardzo mi się podobała. Największą jej zaletą jest dynamiczna, szybka akcja i brak jakiejkolwiek nudy.

Myślę, że warto po tę książkę sięgnąć, zwłaszcza jeśli lubicie powieści sensacyjne. No i oczywiście jesteście fanami Tess Gerritsen. Gorąco polecam.

Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Harper Collins Polska

*cytaty pochodzą z książki

Copyright © 2024. Powered by WordPress & Romangie Theme.